Ta strona korzysta z plików cookie.

„Myśleć trzeba szerzej” – artykuł dra Bartłomieja Nowaka na łamach „Nowej Europy Wschodniej” [4.05.2016]

4 maja 2016
CSM w mediach

Definiowanie racji stanu RP nie jest zadaniem ponad miarę. Wystarczy odpowiedzieć sobie na pytanie, jakiej Europy nie chcemy. Nie chcemy Europy zdezintegrowanej, słabej, w której triumfuje interes najsilniejszych. Polska do tych najsilniejszych państw, ekonomicznie i politycznie, wciąż nie należy. Racją stanu RP w kategoriach długoterminowych jest zatem przeciwdziałanie trendom dezintegracyjnym w Europie – pisze dr Bartłomiej Nowak, szef Katedry Stosunków Międzynarodowych w Akademii Finansów i Biznesu Vistula, ekspert CSM, a także Sekretarz do Spraw Polityki Zagranicznej w Nowoczesnej, w artykule „Myśleć trzeba szerzej” na łamach „Nowej Europy Wschodniej” (nr 3-4/2016).


Pełna wersja artykułu:

Polska polityka zagraniczna znalazła się w najtrudniejszym momencie po 1989 r. Wybór, który wtedy podjęły elity polityczne, polegający na możliwie szybkim dołączeniu do struktur świata Zachodu, był dosyć prosty w swej istocie. Alternatywą była bowiem geopolityczna czarna dziura pomiędzy dynamicznie rozwijającą i będącą uosobieniem dobrobytu Unią Europejską, a postimperialną Rosją, która nigdy nie pogodziła się z tym, że rozpad ZSRR nie był tylko historycznym przypadkiem. Dalsza droga, zakończona sukcesem w postaci wejścia Polski do NATO (1999 r.) i Unii Europejskiej (2004 r.) była konsekwentną realizacją tego, co elity polityczne w sposób jednoznaczny uznawały za rację stanu. Kolejne zmiany u steru rządów powodowały jedynie zmianę taktyki dla tak realizowanego wyboru, ale żadna go nie podważała. Ogromne znaczenie dla realizacji polskiej racji stanu miało również bardzo sprzyjające środowisko międzynarodowe.

Dzisiaj, kiedy w UE tak dużą rolę odgrywają trendy dezintegracyjne, Stany Zjednoczone tak bardzo zmieniły swoje myślenie o mapie świata, a Rosja – okazało się  cały czas żyje wspomnieniem czasu minionego, polska racja stanu wymaga przemyślenia i zdefiniowania na nowo. Obie organizacje, które kiedyś wyznaczały horyzont polskiej polityki zagranicznej, UE i NATO, są dziś w olbrzymich kłopotach. Polska jest dzisiaj nie tylko beneficjentem obecności w tych organizacjach, ale przede wszystkim współudziałowcem. Dlatego od wyborów, jakie w tym momencie dokonamy, zależy miejsce Polski w bardzo szybko zmieniającej się Europie i w świecie. Wybory te będą miały konsekwencje długoterminowe, mierzone dekadami, a nie latami. Są też o tyle trudniejsze, że towarzyszy im niespotykanie wielki stopień niepewności i nieprzewidywalności w polityce międzynarodowej. Przeżywamy okres wyjątkowych turbulencji, w którym wieszczenie czarnych scenariuszy nie jest już czysto hipotetycznym teoretyzowaniem.

Racja stanu jest fundamentalną zasadą narodowego przywództwa, pierwszą zasadą ruchu państwa. Raison d’état mówi mężowi stanu, co należy czynić dla zabezpieczenia zdrowia i siły państwa – pisał niemal sto lat temu klasyk Friedrich von Meinecke. Warto nadmienić, że polskie rozumienie racji stanu w polityce międzynarodowej odbiegało w wielu obszarach od jej klasycznej, realistycznej interpretacji przyjmowanej w Europie Zachodniej. Nie dziwota, gdyż koleje losów Polski narzucały wręcz, że powinniśmy poszukiwać swojego bezpieczeństwa wśród większych ugrupowań integracyjnych. W polityce, która nie ma oparcia w systemie wartości, normach i prawie międzynarodowym, zawsze będziemy na straconej pozycji. Nie inaczej jest dzisiaj.

Dla mojego pokolenia formatywnym doświadczeniem była integracja Polski z Unią Europejską. Oznaczała ona nie tylko skok cywilizacyjny, który – jestem przekonany – bez Unii nie udałby się w Polsce, ale również poczucie przynależności do klubu, który zapewniał bezpieczeństwo polityczne, ekonomiczne, pewność reguł gry i tym samym relatywnie przewidywalną przyszłość. Mimo że byliśmy wtedy dziećmi, wystarczająco dobrze pamiętaliśmy, jaka była polska rzeczywistość przed Unią. Więc korzystaliśmy, jak tylko się dało z Europy otwartej i integrującej się w oparciu o system demokracji liberalnej, która – wydawało się – jest czymś za wszech miar oczywistym.

Nieco ponad dekadę po tym okresie nastroje są diametralnie inne. Unia Europejska to obszar dyskusji nad „Brexitem”, „Grexitem”, budową „mini-Schengen” i murów wobec uchodźców. Pomysły organizacji referendów dotyczących potencjalnego wyjścia z UE nie są w tej chwili abberacją i trafiają do politycznego mainstreamu debaty. Podobnie jak tezy o tym, że demokracja wcale nie musi być liberalna i że przede wszystkim powinna być skuteczna.

W tym samym czasie całe dotychczasowe sąsiedztwo UE, zarówno na Południu, jak i na Wschodzie, jest obszarem destabilizacji. Kompletnie prysła wiara w to, że państwa ościenne z własnej woli poddadzą się szeroko rozumianemu procesowi europeizacji, że będą chciały być „jak my”. Europa jako byt ponowoczesny, jak to określał Robert Cooper, przestaje się sprawdzać. Liberalny porządek międzynarodowy, którego Polska była tak dużym beneficjentem po 1989 r., ulega widocznej dekompozycji.

Wbrew pozorom, definiowanie racji stanu RP nie jest w tej sytuacji zadaniem ponad miarę. Musi oczywiście uwzględniać istniejące okoliczności i nie może bronić wizji świata, którego już nie ma. Wystarczy odpowiedzieć sobie na pytanie, jakiej Europy nie chcemy i jaka nie będzie służyła polskim interesom. Odpowiedź jest prosta. Nie chcemy Europy zdezintegrowanej, słabej, w której triumfuje interes najsilniejszych. Polska do tych najsilniejszych państw, ekonomicznie i politycznie, wciąż nie należy. Nie chcemy Europy, w której zasada solidarności i lojalności działa wybiórczo. To przecież dzięki tym zasadom Polska przez lata tak awansowała cywilizacyjnie. Nie chcemy Europy napędzanej populizmem i ksenofobią, bo to dobrze już znana droga do piekła. Burzy ona też społeczne podstawy integracji europejskiej. Nie chcemy Europy nieskutecznej, bo wtedy sami będziemy musieli mierzyć się z problemami, które nas przerastają skalą i zakresem. Inaczej mówiąc, racją stanu RP w kategoriach długoterminowych jest przeciwdziałanie trendom dezintegracyjnym w Europie.

W tym kontekście stwierdzić trzeba, że przedstawione przez ministra spraw zagranicznych RP, Witolda Waszczykowskiego założenia polskiej polityki zagranicznej budzą co najmniej zdziwienie. W swoim expose minister określił Wielką Brytanię, będącą u progu referendum, które przesądzi o jej członkostwie w UE, jako najważniejszego sojusznika. Stwierdził też, że wszelki wymiar polityczny integracji europejskiej okazał się mrzonką, a UE powinna wyglądać jak dawna EWG. Określił także interesy instytucji europejskich oraz państw członkowskich jako przeciwstawne. Jest to dokładne zaprzeczenie dotychczasowych założeń polskiej doktryny europejskiej, można wręcz powiedzieć o zerwaniu ciągłości w polityce zagranicznej.

Odkładając na bok bardziej sceptyczne nastawienie do procesów integracji europejskiej oraz bardziej tradycyjne definiowanie suwerenności państwa ze strony ugrupowania aktualnie rządzącego w Polsce, ogromną rolę w sformułowaniu takiej rewizji polityki odegrała aktualna sytuacja w Europie. Kryzys w UE jest bowiem wielowymiarowy, a w wypadku zarówno strefy euro, jak i strefy Schengen, mówi się o kryzysie egzystencjalnym. Łatwo wyciągnąć z tego dosyć pesymistyczne wnioski z punktu widzenia racji stanu RP i poszukiwać jakiejś alternatywy w postaci wzmocnienia więzi i „budowy tożsamości” państw regionu, jak to określił minister Waszczykowski. Tyle, że jest to mało realistyczna alternatywa. Grupa Wyszehradzka stała się dzisiaj ugrupowaniem państw eurosceptycznych i populistycznych, co wzmacnia jeszcze trendy dezintegracyjne w Europie, a nie osłabia. Litwa, Łotwa i Estonia są członkami strefy euro, a ich kurs polityki jest zdecydowanie bardziej proeuropejski. Żadne z państw regionu nie życzy sobie również polskiego przywództwa takowej grupy, a tym bardziej budowanego w kontrze do bardzo mocnej pozycji Niemiec. Regionalne więzi warto więc zacieśniać, ale jako wkład w integrację europejską. Idea „Międzymorza” w obecnej postaci jest fikcją.

Dzisiaj twierdzenie, że osiągnęliśmy granice w integracji europejskiej, a wiele polityk UE było wadliwie skonstruowanych, jest zdecydowanie przedwczesne. Strefa euro ma się całkiem dobrze, nikt nie nosi się z zamiarem jej opuszczenia, poza Grecją wszystkie państwa wyszły z kłopotów, a euro jako waluta ma wciąż mocarstwową pozycję w światowych finansach. Od czasu wybuchu kryzysu nastąpił też niesłychany skok integracyjny euro strefy. Jeśli Unia, na skutek kryzysu uchodźczo-migracyjnego, wyjdzie ze wspólną polityką azylową i znacznie wzmocnionymi granicami, a w dodatku Brytyjczycy racjonalnie zdecydują się na pozostanie w niej, to nastroje mogą ulec odwróceniu.

Podmiotowość polskiej polityki zagranicznej powinna polegać na tym, że wiemy, jakiej Unii Europejskiej chcemy. Na UE, w której wszyscy idą równym krokiem, nie ma już prawdopodobnie szans. Bardziej realna jest Unia różnych prędkości, która nie jest taka zła, bo zakłada de facto, że wszyscy zmierzamy w tym samym kierunku, chociaż w różnym tempie. Pytanie dla polskiej racji stanu, czy chcemy być w centrum takiej UE, czy na peryferiach? Dla mojego pokolenia odpowiedź wydaje się jasna.

Trzeci scenariusz to Unia à la carte. Dokładnie taka, jakiej chce Wielka Brytania. Państwa wybierają spośród menu różnych polityk integracyjnych, a jedynym elementem wspólnym jest rynek wewnętrzny. W tej konkurencji Polska będzie również na słabej pozycji, bo są państwa znacznie silniejsze i bardziej innowacyjne od nas. Rezultat Unii à la carte byłby taki, że całym organizmem w zasadzie nie dałoby się zarządzać. Byłby to koniec Unii jaką znamy, która tak niedawno dostała pokojową nagrodę Nobla. Opcję taką uważam za całkowicie sprzeczną z polską racją stanu.

Przeciwdziałanie trendom dezintegracyjnym w Europie nie jest wcale takie trudne na poziomie narzędzi, jak może się wydawać. Przejawia się bowiem w realnym uczestnictwie w rozwiązywaniu europejskich kryzysów i ponoszeniu odpowiedzialności za nie, nawet jeśli to nie my jesteśmy sprawcami. Polska, która byłaby znana z działania z myślą o szerszym interesie UE, dawałaby dobry przykład innym krajom. Nie oznacza to, że inni podążaliby za tym przykładem i zmieniali swoje postępowanie. Oznacza jednak, że w zastanych warunkach, na tyle, na ile to możliwe, staramy się podmiotowo wpływać na kształt polityki międzynarodowej. Nie oznacza to przecież rezygnacji ze swoich własnych interesów, ale inne definiowanie sposobów ich osiągania. Unia Europejska może być bowiem narzędziem dla realizacji racji stanu RP. Narzędziem pełnym wad i często nieskutecznym, ale powiedzieć trzeba, że i tak o wiele lepszym niż te, które posiadamy samodzielnie. Polska racja stanu wymaga realizowania suwerenności na różnych poziomach, a nie przywoływania jej dziewiętnastowiecznych znaczeń.

W tym kontekście przywołać trzeba spór obecny w polskiej polityce zagranicznej kilka lat temu: polityka piastowska vs. jagiellońska. Od początku wydawał mi się on całkowicie sztuczny, a w dodatku spłaszczający myśl wielkiego Giedroyca. Dla polskiej polityki wschodniej nie istnieje alternatywa, czy realizować ją poprzez Unię Europejską, czy też w bliższej współpracy z państwami regionu. Obie odpowiedzi są poprawne i się uzupełniają. Skutkiem rosyjskiej agresji wobec Ukrainy jest dzisiaj to, że zarówno UE, jak i NATO zaangażowane są na Ukrainie w stopniu większym, niż kiedykolwiek, a sama Ukraina na pewno wie, w jakim kierunku zmierzać nie chce. Polską racją stanu jest w tym wypadku ambitna polityka UE wobec Wschodu, a tutaj niestety trzeba przyznać, coraz bardziej tracimy wpływ. Europejska Polityka Sąsiedztwa, która ma na celu głównie stabilizację regionu, to zdecydowanie za mało. Układy Stowarzyszeniowe UE oraz pogłębione strefy wolnego handlu (DCFTA) z Ukrainą, Mołdową i Gruzją, powinny mieć za zadanie jak najściślejszą integrację tych krajów z Unią Europejską, a nie jedynie ich stabilizację. Powinny aktywnie współkształtować ich państwowość i modele rządzenia. Warto przytoczyć tutaj w całości myśl nieodżałowanego Jana Nowaka-Jeziorańskiego: Gdyby kiedykolwiek w przyszłości nasi sąsiedzi znów znaleźli się w orbicie rosyjskiej, oznaczałoby to odrodzenie imperializmu rosyjskiego. Rosja, pozbawiona nadziei na odzyskanie tego, co straciła w Europie Środkowej i Wschodniej, i pogodzona ostatecznie z obecnymi granicami, przestanie być zagrożeniem, a stanie się zdolna do odbudowy wewnętrznej i poprawy warunków swojej ludności. Polska racja stanu każe brać pod uwagę, że uzdrowiona Rosja może stać się dla Polski wielkim rynkiem zbytu, a tym samym dźwignią polskiej gospodarki. W obecnym układzie jednym z naczelnych nakazów polskiej racji stanu jest polityka wspierania wszelkimi pokojowymi środkami niepodległości Ukrainy i Białorusi. Musi to być polityka obliczona na długą metę, a więc wymagająca cierpliwości i wyrozumiałości. Nie może się opierać na zasadzie wzajemności – w interesie polskiej racji stanu leży, by polityka wschodnia była kontynuowana bez względu na chwilowe przeszkody i trudności ze strony partnerów na Wschodzie.

W tym kontekście warto przypomnieć, że najskuteczniejszym narzędziem, które posiada UE w swojej polityce zagranicznej, jest utrzymywanie otwartej perspektywy członkostwa. Z Polski tymczasem nie wybrzmiał żaden donośny głos, który wobec układu UE-Turcja, obiecującego przyśpieszenie tureckich negocjacji członkowskich w zamian za współpracę w powstrzymaniu fali uchodźców, przypominałby o Ukrainie i innych państwach Wschodu, bez wątpienia europejskich. Takie stawianie sprawy może się wydawać mało realistyczne dziś, ale strategia polityki zagranicznej nie może być obliczona tylko na dobry czas. Nikt nie jest w stanie przewidzieć, jaka będzie Rosja po prezydencie Putinie. Pewne jest, że będzie gospodarczo poważnie osłabiona i że w przestrzeni posowieckiej przyjaciół nie posiada.

Bliższej integracji Ukrainy z Unią może paradoksalnie sprzyjać rozwój UE w kierunku zróżnicowanych prędkości. Ale polityka wschodnia Rzeczypospolitej będzie skuteczna tylko wtedy, jeśli Polska będzie w tym ścisłym kręgu integracyjnym UE i jeśli będzie miała wpływ na całą Wspólnotę. Jest to również warunek konieczny, aby Polska pozostała ważnym partnerem dla Stanów Zjednoczonych. Tylko w układzie atlantyckim polityka wschodnia, mająca na celu wpływanie na przemiany w regionie, może się powieść. Polityka w układzie regionalnym oraz bilateralnym wobec Wschodu jest ważna, ale sens ma wtedy, gdy współdziała w znacznie szerszym układzie integracyjnym.