Ta strona korzysta z plików cookie.

„Chciałem być jak kamień, który może zmienić bieg lawiny”

7 marca 2012
Wydarzenia

Zapraszamy Państwa do lektury wywiadu z dr. Januszem Onyszkiewiczem, Senior Fellow Centrum Stosunków Międzynarodowych: „Chciałem być jak kamień, który może zmienić bieg lawiny”. Rozmowa została opublikowana w „Taterniku”, nr 2-3/2011. Przedstawia J. Onyszkiewicza jako alpinistę i działacza opozycyjnego.

JASKINIE

– 50 lat temu, 31 sierpnia 1961 r., wraz z Bernardem Uchmańskim i Krzysztofem Zdzitowieckim stanęliście na tzw. starym dnie Jaskini Śnieżnej w Tatrach Zachodnich. To był rekord głębokości nie tylko na skalę krajową, Śnieżna z –640 metrami (późniejsze pomiary wykazały –568 m) zajęła wówczas czwarte miejsce na liście najgłębszych jaskiń świata.

– Wtedy to była sensacja!

– Bernard Uchmański napisał w 1964 r. w „Taterniku”: Sukces był tym większy, że przed odkryciem Śnieżnej największą w Polsce znaną jaskinią była przez wiele lat Miętusia, której skromne –200 metrów nie liczyło się zupełnie na „speleologicznej” giełdzie. Niektórzy uważali, że w Tatrach odkrywanie nowych jaskiń zostało wyczerpane. Trzykrotnie lepszy wynik, –640 m w Śnieżnej, był więc dużym zaskoczeniem.

– Lata 50. i początek 60. to był czas, kiedy istniało tylko kilka ośrodków uprawiających speleologię: Kraków, Wrocław, Zakopane i Warszawa. Był podział – każdy z klubów miał swoją jaskinię w Tatrach, którą badał.
Wtedy to pewien krakowski grotołaz wyraził w publikacji osąd, że kończą się problemy eksploracyjne w Polsce. I Miętusia, która – wydawało się, że nie stwarza perspektyw – została nam odstąpiona przez krakowiaków. Pogląd ten prędko został obalony przez pokonanie przez nas w tej jaskini tzw. Progu Męczenników, potem przyszły kolejne odkrycia. Jaskinia ta była głównie eksplorowana zimą, latem wstępne partie zalewa woda, w związku z tym dostęp do dalszych części jest niemożliwy.
Wkrótce nawiązaliśmy współpracę z zakopiańczykami, którzy w 1959 r. odkryli Jaskinię Śnieżną w Dolinie Małej Łąki, na stokach Małołączniaka (B. Nowina-Noiszewski i K. Wróbel – przyp. red.) i ją eksplorowali. Informację o otworze otrzymali od górali, którzy paśli owce na Wielkiej Polanie Małołąckiej. Ale okazało się, że siły zakopiańczyków są szczupłe i tak zaczęła się nasza wspólna eksploracja Jaskini Śnieżnej, a w gruncie rzeczy bardziej prowadzona przez nasz warszawski klub.
Wyprawa, którą kierowałem w 1960 r. doprowadziła do zejścia prawie na dno. Schodziliśmy coraz niżej, zostawiając kolegów na stanowiskach asekuracyjnych, żeby zabezpieczali powrót. W końcu sam zjechałem na dno tego, co wtedy było nazywane Salą Wichrów, przez wodospad, który spadając z ponad 40 metrów, wydawał niesłychany jazgot. Zjechałem, poszedłem dalej i zobaczyłem, że jest studnia, niegłęboka – może sześć, osiem metrów – dość ciasna. Zawahałem się, czy schodzić nią w dół. Pomyślałem: zejdę, tam się okaże szerzej, nie będę mógł wyjść, kto mnie wyciągnie? Nie miałem przy sobie liny. Wycofałem się. Ale i tak zejście na tę głębokość – ponad –600 metrów, to była sensacja, Śnieżna już wtedy stała się czwartą co do głębokości jaskinią świata.

– Kolejny sukces czekał was rok później, w 1961 r., kiedy znów pogłębiliście jaskinię. To była międzynarodowa wyprawa w Tatry pod kierownictwem Twoim oraz Stefana Zwolińskiego. Trwała miesiąc. Oprócz Polaków byli Włosi, Anglicy, Jugosłowianie, Węgrzy. Sprzęt i żywność – jak podawał w „Taterniku” Bernard Uchmański – ważyły tonę.

– Zorganizowaliśmy wyprawę na wielką skalę. W jaskini doszliśmy do tego samego miejsca, które zatrzymało mnie poprzednio, zeszliśmy jeszcze dalej w dół i tam jaskinia kończyła się syfonem. Trochę się rozczarowaliśmy, bo nam dużo nie puściło. Niemniej sukces był ogromny!
I co ważne, co podkreślało znaczenie dokonania: nowa głębokość jaskini spowodowała, że trzeba było dokonać korekty w przebiegu warstw geologicznych w zachodniej części Tatr. Bo okazało się, że przebiegają inaczej, niż to się wydawało z obserwacji na powierzchni.
Jeszcze wtedy dokonaliśmy jednego eksperymentu – intrygowało nas, gdzie wypływają wody ze Śnieżnej. Do strumienia, który płynie przez jaskinię, został wrzucony barwnik fluorescencyjny. Zabarwiona woda po pewnym czasie wypłynęła w Lodowym Źródle. To było interesujące, ale wzbudziliśmy też sensację – bo wrzuciliśmy tego dużo i woda w całej Kirowej Wodzie była kolorowa – musieliśmy uspokajać, że to nie jest nic groźnego, że nadaje się do picia, a barwnik jest neutralny dla zdrowia.
Potem był szereg innych wypraw do Jaskini Śnieżnej, których celem było zbadanie rozlicznych ciągów bocznych, później kolejnym przełomem było połączenie jej z Jaskinią Nad Kotlinami i utworzenie systemu Jaskini Wielkiej Śnieżnej. Ale to już odbyło się bez mojego udziału.

– Dziś mamy cały system Jaskini Wielkiej Śnieżnej, na który składają się Jaskinia Śnieżna, Nad Kotlinami, Jasny Aven, Wielka Litworowa i Wilcza. Jaskinie te, odkryte niezależnie, były dołączane etapami. Dziś deniwelacja systemu wynosi 824 m (- 808 m, + 16 m) i jest to wciąż najgłębsza jaskinia w Polsce i w Tatrach. Jest także najdłuższą w polskiej części Tatr – jej ciągi liczą 23 773 m1. Mamy rekordy w szybkości przejścia tego systemu. Tymczasem wy zdobywaliście Śnieżną niczym Everest. Z takim porównaniem spotkałam się w książce Zofii Turowskiej „Gniazdo – Rodzina Onyszkiewiczów”. Logistyka, sprzęt, obozy pośrednie… Ogromne przedsięwzięcie. To były wielkie wyprawy.

– Bo wyjazdy w Tatry to były kiedyś wyprawy. Jaskinie zdobywano systemem oblężniczym.

– Jak w ogóle trafiłeś do środowiska jaskiniowego?

– Po jaskiniach zacząłem chodzić w 1956 roku. Miałem 19 lat.

– To był rok, w którym do władzy doszedł Władysław Gomułka. Interesowałeś się wtedy polityką?

– Tak. Polityka w zasadzie zawsze mnie ciekawiła, ale po tzw. Polskim Październiku 1956 (a więc odejściu od stalinizmu i znacznej liberalizacji systemu związanego z październikowym dojściem Gomułki do władzy) wydawało się, że sprawy idą w dobrym kierunku, wobec czego można się było spokojnie zająć jaskiniami i górami.
To było nawet zabawne, że tak wciągnęły mnie góry i jaskinie, bo miałem mało przyjemne górskie doświadczenia z dzieciństwa. Byłem jeszcze chłopcem, po pierwszej klasie podstawówki, kiedy tato wziął mnie na Giewont. Na szczycie byłem przerażony, bałem się, że wciągnie mnie ta przepaść, która zionęła pode mną. I miałem ogromny kompleks gór, ale równocześnie fascynowały mnie, zaczytywałem się w specjalistycznej literaturze.
W gimnazjum udzielałem korepetycji z matematyki, miałem cel: zbierałem pieniądze, żeby po 10. klasie, a wtedy tych klas było 11 w gimnazjum, pojechać w Tatry. Chciałem jeszcze raz na te góry spojrzeć i zobaczyć tych nadludzi, którzy się tam wspinają, którzy są w stanie zmierzyć się z czymś takim, co jest dla mnie kompletnie niepojęte, a co mnie pociąga. Na miejscu okazało się, że ludzie ci są sympatyczni, normalni, a góry nie są przerażające.
Na pierwszym roku studiów, w tygodniku młodzieżowym „Dookoła świata”, znalazłem reportaż z przejścia przez warszawskich grotołazów jaskini Wiercica na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Pomyślałem, że może wspinanie nie jest dla mnie, ale spróbuję chodzić po jaskiniach. Tak trafiłem do warszawskiego klubu i wkrótce pojechałem na pierwszą wyprawę do Jaskini Miętusiej w Tatry. Bardzo aktywnie działałem. Jak wspominałem, Miętusia jest latem niedostępna. Postanowiłem więc zacząć się wspinać. I tak podzieliłem czas – latem wspinałem się w Tatrach, zimą – jeździłem do Miętusiej. Potem sytuacja całkowicie się odmieniła, dlatego że Śnieżna była dostępna latem, a zimą – znacznie trudniej. W związku z tym zaczęły się wspinaczki zimowe w Tatrach. Tak wciągnąłem się w alpinizm powierzchniowy.

– W książce „Onyszkiewicz – ze szczytów do NATO” powiedziałeś: nigdy tak nie dostałem w kość w górach, jak w jaskiniach.

– To prawda, na przykład w czasie zejścia do tzw. Wielkich Kominów w Miętusiej poplątały się liny z drabinkami i przez wiele godzin musiałem sterczeć na małej półce w połowie komina, w strugach lejącej się wody. Byłem całkowicie mokry (a wtedy nie było nieprzemakalnych kombinezonów, tylko zwyczajne, drelichowe). To stanie przez tak długi czas pod prysznicem o temperaturze zaledwie 4 stopni Celsjusza jest czymś, co do dzisiaj pamiętam.

– W speleoklubie poznałeś pierwszą żonę, Wisię, czyli Witosławę Boretti-Szumańską. Świetna grotołazka, wielu mężczyzn nie mogło jej dorównać.

– Jako pierwsza kobieta stanęła na dnie Śnieżnej. Chodziliśmy razem po jaskiniach i w jednej z nich – Cinckił na Kaukazie – zginęła. Był 19 września 1967 r.

– Byliście tam razem.

– Dramatyczna akcja – było oberwanie chmury i w jaskini zaczęła nas zalewać woda. Już wracaliśmy na powierzchnię, mieliśmy jakieś 100 metrów do otworu. Woda wypełniała coraz bardziej jaskinię. I w czasie wyjścia Wisia poślizgnęła się, bała się wody, nie potrafiła pływać. Wpadła do niej. Próbowałem ją ratować, znalazłem najpierw kask niesiony przez wodę, potem Wisię. Byliśmy pewni, że wszyscy zginiemy.

– Na większości wypraw jaskiniowych byłeś właśnie z Wisią – w Jugosławii, Bułgarii, we Włoszech, we francuskiej Gouffre Berger, jednej z najgłębszych jaskiń świata.

– Byłem jeszcze na jaskiniowej wyprawie z Brytyjczykami, trochę chodziłem po grotach brytyjskich. Jednak Alison, moja druga żona, niezbyt lubiła chodzenie po jaskiniach. Dlatego z początkiem lat 70. przerzuciłem się w góry wysokie.

WSPINACZKA

– Zatem Alison to także nowy rozdział Twojego bycia w górach. Jak ją poznałeś?

– Jeszcze w latach 60. Była brytyjską malarką i przyjechała do Warszawy na staż podyplomowy na Akademii Sztuk Pięknych. Wspinała się również w swojej ojczyźnie, zresztą znała tam całą czołówkę wspinaczy i dzięki niej też ich poznałem. Pierwszy raz spotkaliśmy się w pociągu do Zakopanego, jechała pochodzić po Tatrach. Wtedy znajomość angielskiego w Polsce była daleko słabsza niż dziś. Znałem ten język, więc coś jej tam tłumaczyłem, a ponieważ okazało się, że jechałem w Tatry Zachodnie, do Śnieżnej, a ona planowała wyjście w góry z Doliny Kościeliskiej, zaprosiłem ją, by przyszła do bazy warszawskich grotołazów, w odwiedziny. Tak nawiązała się znajomość, Alison wciągnęło nasze towarzystwo.
A potem, kiedy Wisia zginęła, jakoś tak stało się… Z Alison pobraliśmy się w 1971 r.

– W Alpach działałeś niewiele. Od razu z Tatr przerzuciłeś się w Hindukusz, Pamir, Karakorum…

– Wyjazdy za granicę, ze względu na moją działalność polityczną, były utrudnione. Naliczyłem 39 odmów paszportu. Włącznie z odmowami w Tatry Słowackie. Miałem całkowity zakaz wyjazdu z Polski.
Jednak dokonałem kilku nielegalnych przejść na Słowację, co zostało odnotowane w „Taterniku”. Wtedy wezwano mnie na wyjaśnienia, jak to jest, że się tam wspinam, a przecież nie mogę, mam zakaz wyjazdu. No cóż, zwykle przechodziło się na drugą stronę przez Żabi Wyżni.
W Alpach w zasadzie się nie wspinałem. Właściwie przeskoczyłem z Tatr w Hindukusz afgański, bo w 1972 r. zorganizowaliśmy wyprawę w Kole Warszawskim Klubu Wysokogórskiego (Klub Wysokogórski został przekształcony w 1974 r. w PZA, koła odpowiadały dzisiejszym klubom – przyp. red.) na Noszak (7492 m), najwyższy szczyt afgańskiego Hindukuszu.
Jechaliśmy tam w 12 lat po pierwszej polskiej wyprawie, która dokonała drugiego wejścia na ten szczyt2. Kierownikiem był Janusz Kurczab, ja jego zastępcą. Chcieliśmy pójść nową drogą. Ale przede wszystkim chodziło o to, by zainicjować himalaizm kobiecy, to była damsko-męska wyprawa. W składzie znalazły się trzy panie – Wanda Rutkiewicz, Ewa Czarniecka-Marczak i Alison Chadwick-Onyszkiewicz, moja żona. I wszystkie dziewczyny na Noszak weszły (23 i 25 sierpnia). Mniej więcej w tym samym czasie (17 sierpnia) na Pik Kommunizma weszła Anka Okopińska, w ramach wyprawy Polskiego Klubu Górskiego kierowanej przez Piotra Młoteckiego, co lokowało nasze panie w światowej czołówce, jeśli chodzi o wspinaczkę w górach wysokich3.
Podczas tej wyprawy udało się nam także zrobić pierwszy trawers sześciotysięcznika Aspe Safed, który ma cztery wierzchołki, wszedłem też na inne szczyty.

– Podobno niewiele brakowało, a byłbyś – po tej wyprawie – kandydatem do nagrody środowiskowego „Złotego jaja”.

– No tak. Wybieraliśmy się na zrobienie pierwszego trawersu Aspe Safed. Podeszliśmy po lodowcu pod ścianę, rozstawiliśmy namiot i okazało się, że zapomniałem zabrać menażki. Musiałem po nocy wracać do bazy.
A w Alpach pojawiłem się później. Po Hindukuszu wydawały mi się trochę małe. Lubiłem wspinać się na ścianach lodowych, głównie z Alison. Chociaż wcześniej miałem taki wyjazd w Dolomity, to był rok chyba 1965, pojechałem wtedy z pierwszą żoną, Wisią. Zrobiliśmy parę przejść, niezbyt ambitnych, m.in. Filar Cima Grande. Mieliśmy za mało sprzętu (tylko parę karabinków i żadnych haków, a na dodatek za krótką linę na stanowiska). Walczyliśmy.

– Po Hindukuszu afgańskim i Noszaku, w 1974 r. był Pamir i Pik Korżeniewskiej (7105 m) oraz Pik Kommunizma (7495 m).

– Tak, i rozwijaliśmy cały czas alpinizm kobiecy. Oprócz panów: Krzysztofa Zdzitowieckiego, Romana Bebaka, Janusza Mączki i mnie, pojechały z nami trzy dziewczyny – Wanda Rutkiewicz, Danuta Gellner- Wach i Ewa Czarniecka-Marczak. Planowaliśmy działać w dwóch zespołach. 31 sierpnia grupa męska weszła na Pik Korżeniewskiej, 6 sierpnia na ten wierzchołek weszły Ewa z Duśką. To było pierwsze wejście polskiego zespołu kobiecego na siedmiotysięcznik. Wanda rozchorowała się i ten wyjazd był dla niej zawodem. Potem połączyliśmy zespoły i 17 sierpnia weszliśmy wszyscy, z wyjątkiem Wandy, na Pik Kommunizma. Ewa zginęła podczas zejścia ze szczytu, schodziła jako pierwsza.

– A potem rok 1975 i Karakorum…

– Wtedy najbardziej atrakcyjnym celem był Gasherbrum III (7952 m). Najwyższy wówczas niezdobyty siedmiotysięcznik. Postanowiliśmy zrobić tam wyprawę, oczywiście dalej promując alpinizm damski. Ale żeby dziewczyny nie znalazły się w islamskim kraju całkiem same, chcieliśmy zorganizować równocześnie dwie ekspedycje – jedna, męska, pod moim przewodnictwem, miała poprowadzić nową drogę na Gasherbrum II (8034 m), druga – żeńska, pod kierownictwem Wandy Rutkiewicz, miała działać na wspomnianym Gasherbrumie III. Mieliśmy się wspierać. Akurat rok 1975 został ogłoszony przez ONZ Międzynarodowym Rokiem Kobiet. W związku z tym ten kobiecy aspekt wyjazdu nabrał dodatkowego znaczenia. Wpadliśmy na pomysł, by poprosić o patronat nad wyprawą żonę ówczesnego premiera Pakistanu, panią Begum Nusrat Bhutto. Zgodziła się. Otrzymaliśmy jednak pozwolenie tylko na Gasherbrum III. Na Gasherbrum II zgodę dostali Francuzi.
Zatem wyprawa męska znalazła się w sytuacji kompletnej próżni. Nie mieliśmy żadnego własnego celu do zrealizowania. Zostaliśmy zdegradowani do roli wspierających wyprawę kobiecą, do roli Szerpów. Ale zdecydowaliśmy się pojechać, licząc, że może jednak uda nam się też coś zrobić.
Wyprawie na miejscu towarzyszył pakistański oficer łącznikowy. Nakłoniliśmy go, by przymknął oko na to, że my na ten Gasherbrum II też będziemy wchodzić. No i stała się rzecz pomyślna, ale dość kłopotliwa: 1 sierpnia zespół w składzie: Leszek Cichy, Krzysztof Zdzitowiecki i ja zdobył Gasherbruma II nową drogą północno-zachodnią ścianą, a dziewczynom – Wandzie Rutkiewicz i Halince Krüger-Syrokomskiej nie udało się wejść na Gasherbruma III. I sytuacja zaczęła się robić dziwna. Bo jest niby wyprawa kobieca na siedmiotysięcznik i na to mamy pozwolenie, a tu sukces mężczyzn, na górze, na którą pozwolenia nie mamy. W końcu zdecydowaliśmy się na ponowny atak Gasherbruma III w czteroosobowym zespole damsko-męskim: moja żona Alison, Wanda Rutkiewicz, Krzysiek Zdzitowiecki i ja. I 11 sierpnia zdobyliśmy szczyt, a z kolei zespół czysto kobiecy: Ania Okopińska i Halinka Krüger-Syrokomska dzień później zdobyły Gasherbruma II.

– Trochę się to wszystko pomieszało.

– Ale jednak ekspedycja zakończyła się kolosalnym sukcesem. Była wtedy uznana za wyprawę o największych dokonaniach w skali całych Himalajów i Karakorum. Chociaż czysto kobiece wejście na Gasherbruma II okazało się trochę takie przypadkiem, ponieważ na atak szczytowy wybrał się też nasz oficer łącznikowy. Gdyby wszedł na szczyt, to byłby wielki sukces również dla Pakistańczyków, którzy nigdy wcześniej tego typu osiągnięć nie mieli. Jednak nie dał rady.

– To z Krzysztofem Zdzitowieckim dzieliłeś sukcesy zarówno w jaskiniach, jak i w Hindukuszu, Karakorum.

– Z Krzyśkiem „Pomurnikiem” pierwszy raz spotkałem się na kursie jaskiniowym, na którym byłem instruktorem. Później zaliczyliśmy parę wypraw jaskiniowych, a następnie kilka niezłych dróg w Tatrach i wyprawę w Pamir, m.in. na Pik Kommunizma. To dość niezwykłe, że tyle wśród swoich znaczących przejść i wejść dzieliłem właśnie z nim.

– Po Gasherbrumach było K2. Rok 1976.

– Przed tą wyprawą miałem chyba najbardziej zakręconą sytuację z paszportami. A trzeba dodać, że w owym czasie można było mieć kilka paszportów, ale żadnego u siebie. Były przechowywane w różnych państwowych instytucjach. Miałem trzy. Prywatny i uczelniany (bo często wyjeżdżałem na konferencje, wykłady za granicę) – znajdowały się w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, trzeci, sportowy, leżał w Centralnym Ośrodku Sportu. I Hania Wiktorowska, wieloletni Sekretarz Generalny PZA, dyskretnie wypytywała w urzędzie, czy mój paszport sportowy jest, czy czasem nie został wycofany. Był i dostałem go na wyjazd.
Nasza wyprawa była głośna, to miała być narodowa ekspedycja, drugie wejście na K2, nową drogą! Wiadomo było, kiedy wyruszamy, ale wraz z Januszem Kurczabem miałem jechać wcześniej, żeby na miejscu wszystko przygotować. I w przeddzień mojego wylotu, kiedy już paszport miałem w ręce, dzwonią do PZA z odpowiedniego urzędu i pytają: gdzie jest paszport Onyszkiewicza? Chcieli odebrać dokument i cofnąć zgodę na wyjazd. Hania skłamała, że jestem już za granicą, co nie było prawdą. Nie powiedziała mi o zajściu, tylko poszła z nami na następny dzień na lotnisko sprawdzić, czy mnie puszczą. I puścili. Podobno miała już ułożoną historię, co powie, gdyby na lotnisku były problemy…
Wcześniej też miałem zabawną historię z paszportem, kiedy szykowała się wyprawa w Pamir, na Pik Kommunizma, był rok 1973. Dostałem odmowę. Ale zbliżała się konferencja w Helsinkach, na której miała być mowa o prawach człowieka i Alison napisała taki obraźliwy list do naszych władz: jak to jest, że mi tego paszportu nie dają, a tu mówi się o prawach człowieka! Ale nic nie udało się wskórać. Dalej odmawiali.
Ale pewnego dnia dostaję informację, że mam pójść do ministerstwa. Rozmowa z urzędnikiem była dziwna. On do mnie: pan ma rodzinę w Wielkiej Brytanii, w końcu teściowie, pewnie nie widział pan ich dawno? Ja na to, że mi odmówiono zgody na wyjazd. On: no tak, ale raz się dostaje zgodę, raz nie, niech pan złoży ponownie podanie o paszport i zobaczymy. Złożyłem i.. znów dostałem odmowę. Poszedłem jeszcze raz do urzędu. Mężczyzna był zaskoczony. Powiedziałem, że złożyłem prośbę na wyjazd na wykłady, a przy okazji rodzinę odwiedzę. On na to: to niech pan złoży tylko na wyjazd prywatny. Złożyłem. I znów dostałem odpowiedź odmowną. Poszedłem do urzędnika. On: to niemożliwe, niech pan jeszcze raz złoży. Mówię – już nie chcę do Anglii, ja chcę do Związku Radzieckiego! On na to: a to co innego, załatwimy. Poszedłem do Hanki Wiktorowskiej: mówię, mam zgodę, mogę kierować wyprawą. Zaczęły się przygotowania, a tymczasem… dostaję kolejną odmowę! Zadzwoniłem do urzędnika, ten się wściekł i na następny dzień przyniesiono mi paszport osobiście. Pewnie poruszył wszystkich tam na górze, bo źle te odmowy o nim świadczyły…
Tego rodzaju przygody sprawiały, że w Alpach mało się wspinałem. Ale na szczęście, kiedy była wielka wyprawa, przedziwnymi zbiegami okoliczności udawało mi się wyjechać.

– Wróćmy do wyprawy na K2.

– Była to wyprawa z bardzo ambitnym celem – drugie wejście na ten szczyt, ale nową drogą, technicznie trudną i, prawdę mówiąc, dość ryzykowną, bo wymagającą długiej wspinaczki bardzo eksponowaną granią na dużej wysokości. Przy załamaniu pogody wycofanie mogłoby być skomplikowane. Kierownikiem został Janusz Kurczab, a jego zastępcą – Tadeusz Łaukajtys „Klaus”. Akcja rozwijała się dość sprawnie, choć prędko pojawiły się u wielu rozliczne dolegliwości (sam zapadłem na malarię). To sprawiło, że do ataku szczytowego (Eugeniusz Chrobak-Wojciech Wróż i Leszek Cichy-Jan Holnicki) ruszyła jako wsparcie grupa lekko tylko chorych lub świeżych rekonwalescentów (takich jak ja). Nazwana została Kranken Komando, dotarliśmy jednak aż do 8 tysięcy metrów. Razem z „Klausem” wykonałem parę kursów z obozu IV w górę, co było możliwe tylko dlatego, że ktoś zostawił w namiocie pół książki i z jej kawałków zrobiliśmy małe ognisko w namiocie, aby stopić trochę śniegu – tak poradziliśmy sobie z brakiem gazu.
Pierwszy atak się niestety załamał i po niemal 10 dniach ruszyliśmy do góry ponownie. Tym razem miałem prowadzić z Leszkiem Cichym. Pogoda jednak nie dała nam szans i po wyczerpaniu resztek paliwa w obozach, musieliśmy się ostatecznie wycofać.
W 1982 r. była szykowana kolejna wyprawa na K2, ale byłem wtedy już w zupełnie innym miejscu – siedziałem w więzieniu w Białołęce, internowany za moją działalność opozycyjną. Chociaż miałem propozycję, że mogą mnie puścić na wyjazd, ale wiedziałem, że jeśli się zgodzę, będą potem mówić: proszę bardzo, pan Onyszkiewicz internowany, ale to nic strasznego, my mu pozwoliliśmy, wyjeżdża sobie w tej chwili na K2.
Dlatego nie zrobiłem tego.

– Z wyprawy na K2 w 1976 roku nie wróciłeś do Polski, ale pojechałeś do Anglii, gdzie wykładałeś na uczelni w Leeds. Dlaczego to zrobiłeś? Wielu myślało, że nie wróciłeś do kraju, bo wybrałeś wolność.

– Miałem nadzieję, że kiedy będę za granicą, to władze zgodzą się na przedłużenie mi paszportu, abym mógł pojechać na wykłady do Leeds, gdzie była silna grupa matematyków działających w mojej specjalności. Dlatego jeszcze przed wyjazdem postarałem się o roczny urlop bezpłatny w moim Instytucie Matematyki UW, gdzie pracowałem. Władza okazała się jednak złośliwa i mimo pobytu za granicą, paszportu mi nie przedłużono. Ja zaś miałem już umówione wykłady, no i Alison – co naturalne – chciała trochę znów pobyć w swojej ojczyźnie. Może władze liczyły, że w końcu zostanę za granicą i będą mnie „mieli z głowy”. To się zresztą powtarzało – ostatni raz w 1988 r., kiedy to wypuszczono mnie z Polski i pojechałem do USA. Za moją działalność opozycyjną prowadzoną w Stanach, polskie władze komunistyczne oskarżyły mnie o najwyższe przestępstwo – zdradę stanu. Jednak mimo tego znów wróciłem do kraju, a zarzut został ze mnie zdjęty dopiero w połowie obrad „Okrągłego Stołu”.

– W 1976 r. byłeś również w Zarządzie PZA. Już z Anglii napisałeś list do Andrzeja Paczkowskiego, który był wówczas prezesem PZA, wyjaśniając dlaczego oderwałeś się od wyprawy i nie wróciłeś do Polski4. 16 listopada 1976 r. decyzją Zarządu PZA zostałeś zawieszony w czynnościach członka Zarządu PZA oraz jego Komisji5. Zażądano też natychmiastowego zwrotu dokumentów wyprawy na K2, które były w Twoim posiadaniu oraz skierowano sprawę do Komisji Dyscyplinarnej. Co się stało i jak się to wszystko skończyło?

– Istotnie, byłem skarbnikiem wyprawy, musiałem więc przedstawić rozliczenie, które dosłałem z Anglii. Jeśli zaś chodzi o sprawę dyscyplinarną (a chodziło nie tylko o mnie, bo jeszcze jeden z uczestników, Janusz Fereński, tak jak ja, „przedłużył sobie pobyt za granicą”), to w końcu zdecydowano, że decyzję ma podjąć Walny Zjazd Delegatów PZA. I jakoś wszystko „rozlazło się po kościach”, bo zjazd miał się odbyć dopiero za parę lat. Ja zaś w końcu dostałem przedłużenie paszportu (tyle, że nie na długo) i przedłużenie urlopu na Uniwersytecie Warszawskim po to, by skończyć rozprawę habilitacyjną w Anglii.

– W 1978 r., mieszkając wciąż w Anglii, wyruszacie z Alison w Himalaje. Ty jedziesz z Brytyjczykami na Himalchuli, Alison z amerykańską wyprawą na Annapurnę.

– Tak. Mieliśmy robić drugie (po Japończykach) wejście, ale nową drogą na ten szczyt. Alison natomiast została zaproszona na amerykańską kobiecą wyprawę na Annapurnę, którą kierowała Arlene Blum.
I tego samego dnia, kiedy Wanda Rutkiewicz weszła na Everest i kiedy wybrano papieża, 16 października 1978 r. Alison zginęła na Annapurnie w czasie ataku szczytowego.

– Co się stało?

– Nie wiadomo. Po prostu wyruszyły na atak szczytowy – Alison i Vera Watson – i nie wróciły, pewnie gdzieś spadły. Ciał nie odnaleziono.

– Szukałeś jej… Pojechałeś w Himalaje.

– Tak, choć było wiadomo, że szans nie ma prawie żadnych. Poszedłem w końcu pod Annapurnę sam, bardziej żeby zobaczyć miejsce, gdzie zdarzyła się tragedia, niż z nadzieją, że będę mógł coś więcej zrobić…
Moja działalność górska skończyła się, kiedy zginęła Alison.

– A zaczęła na szeroką skalę polityczna…

– Postanowiłem zostawić Uniwersytet w Leeds i wrócić do Polski z Wielkiej Brytanii, co spowodowało wielkie zdziwienie. Spotkał mnie działacz partyjny i zapytał:
– Wrócił pan?
 – No wróciłem.
– A musiał pan?
Przecież miałem już stałe pozwolenie na pobyt w Wielkiej Brytanii (mógłbym też, co wielu mi proponowało, dostać brytyjskie obywatelstwo). Miałem więc pracę, teściów. Wróciłem, żeby się włączyć w działalność polityczną, być jednym z tych kamieni, które mogą zmienić bieg lawiny. Tym, którzy się dziwili, odpowiadałem, że za 10 lat albo będę w więzieniu, albo w parlamencie. No i to się sprawdziło. Byłem w jednym i w drugim6. Wiedziałem jednocześnie, że przyjeżdżając do Polski przekreślam na długo możliwość kolejnego wyjazdu, bo paszportu szybko nie dostanę. Zresztą to nawet dobrze mi zrobiło, bo każdy, kto uprawia sport wyczynowy i zdobył w nim jakąś pozycję, musi zadać sobie w pewnym momencie pytanie: jak to będzie, kiedy trzeba będzie odejść… Wyobrażałem sobie siebie, jako starszego wspinającego się pana i patrzącą na mnie młodzież: on się kiedyś dobrze wspinał? To chyba jakaś lipa.
Moje odejście od sportu wtedy, kiedy byłem w bardzo  dobrej formie, nie było złe.

– Zupełnie zakończyłeś działalność górską?

– Potem wyjeżdżałem w Tatry, wspinałem się, ale nie bardzo miałem czas, wybuchł stan wojenny, była „Solidarność”. Poza tym ożeniłem się po raz trzeci (żona – Joanna Onyszkiewicz, z domu Jaraczewska, wnuczka Józefa Piłsudskiego, Janusz poznał Joannę w 1980 r., została jego asystentką w NSZZ „Solidarność” Regionu Mazowsze – przyp. red.). Szybko zaczęła się nam powiększać rodzina.

– Żona się nie wspina, nie chodzi po jaskiniach. A któreś z waszych pięciorga dzieci?

– Po moich dramatycznych doświadczeniach byłem i jestem w pełni świadom niebezpieczeństw, jakie niesie alpinizm. Ale w końcu dzieci wiedziały, czym się zajmowałem, zresztą podpytywały mnie. Wreszcie przyszedł do mnie starszy syn i powiedział:
– Tato, usiądź, chcę się wspinać.
Odpowiedziałem:
– Stasiu, uważaj.
Kiedy jemu przeszło, młodszy syn się tym zafascynował i nawet działaliśmy przez kilka sezonów w Tatrach, na Hali Gąsienicowej. Potem drugiemu przeszło, to z kolei córka zaczęła, ale interesują ją bardziej skałki, buldering.

– Znane są w środowisku tzw. Prawa Onycha. Pierwsze brzmi „suma produktów jadalnych jest jadalna”.

– Och, wszystko wzięło się chyba z tego, że mam (miałem?) strusi żołądek i mogłem zjeść wszystko. I kiedyś powiedziałem, że wyraźnie widać, że mieszanina składników jadalnych jest jadalna, a mieszanina jadalnych i niejadalnych bywa jadalna. No i że mieszanina części smacznych jest w gruncie rzeczy smaczna.

TATERNICTWO A POLITYKA

– Działalność w „podziemiu” ma dla Ciebie dwa znaczenia. To nie tylko jaskinie, ale od drugiej połowy lat 60. to także coraz większe zaangażowanie w działalność opozycyjną. Twoje mieszkanie przy ul. Polnej w Warszawie było wtedy niezwykle popularne, interesowały się nim też Służby Bezpieczeństwa. Jeszcze z Wisią prowadziliście dom otwarty, ciągle ktoś u was bywał, mieszkał, spał… Lokum doczekało się nawet opisu w donosie na Ciebie, który trafił do SB w 1968 r. (…) Mieszkanie to zresztą od dawna jest miłym sercu ośrodkiem schadzek różnych wrogich elementów szukających u Pana dr. otuchy i porady do walki z ustrojem ludowym w Polsce lub do zwykłych pogaduszek utrzymanych w tym duchu. Wiąże się to często z zainteresowaniami speleologicznymi /grotołazi/, w czym Onyszkiewicz jest bardzo zaangażowany /Klub Speleologiczny przy PTTK w W-wie – który oficjalnie lub nieoficjalnie mieści się w wieżowcu na rogu Świętokrzyskiej, gdzie Onyszkiewicz ma drugą metę na pogaduszki i opracowanie planów/7.

– Ten donos został przekazany władzom Uniwersytetu Warszawskiego, na którym pracowałem, zapewne z sugestią, aby mnie odpowiednio potraktowały. Nic takiego jednak się nie stało, a w 1981 r. tekst został mi przekazany przez rektora uczelni.

– Mowa jest też w nim o Twoich wyjazdach, że podczas nich Onyszkiewicz wyżywa się antyludowo, że na kongresie matematycznym w Moskwie był duszą antyradzieckiej koalicji zachodniej, czym do dziś w kręgu rodzinnym i koleżeńskim się szczyci. Podobnie zresztą antyradziecką postawę wykazał on podczas bytności na wycieczce speleologicznej w Gruzji jesienią 1967 r., gdzie nie powstrzymał się przed wrogą agitacją i ośmieszeniem stosunków polskich. W donosie padło nawet oskarżenie, że ponosisz – jako kierownik wyprawy – winę za śmierć Wisi.

– Ta opinia o tyle mnie nie dziwi, że parokrotnie odmawiano mi później paszportu na wyjazd z wykładami do ZSRR i przez pewien czas było mi nawet łatwiej (co nie znaczy, że łatwo!) dostać zgodę na wyjazd na tzw. Zachód. Pewnie chodziło o to, bym tej politycznej zarazy nie przeniósł na Wschód.
Po latach ta opinia wróciła, kiedy to Janusz Kurczab z Halinką Krüger-Syrokomską poszli do Komitetu Warszawskiego PZPR z prośbą o wsparcie dla organizowanej wyprawy. Wtedy ówczesny I Sekretarz KW, towarzysz Kępa, powiedział coś w tym stylu: wy tu przychodzicie do Partii z prośbą o pomoc, a tymczasem tolerujecie u siebie takiego Onyszkiewicza.

– Twoja działalność taternicka i polityczna jeszcze nie raz będą się przeplatać. I nie chodzi tylko o problemy z uzyskaniem zgody na wyjazd z kraju na wyprawę. Ale choćby za „sprawą taterników”, czyli osób, które przerzucały ze Słowacji do Polski, przez Tatry paryską „Kulturę”.

– W tę akurat sprawę zamieszany byłem dość marginalnie. Był rok 1969, całe lato spędziłem na taborisku w Morskim Oku, ale w połowie września zjechałem już do Warszawy. W swoim mieszkaniu nikogo nie zastałem, ale było widoczne, że zostało w pośpiechu opuszczone. Poszedłem na uniwersytet zobaczyć, jaki mam rozkład zajęć i nie mogłem siebie na tym rozkładzie odnaleźć. Zapukałem więc do sekretariatu, sekretarka na mój widok wykrzyknęła: – Panie Januszu, co z panem się działo? To mnie zmroziło. Pomyślałem, że pewnie były jakieś dodatkowe zajęcia albo egzaminy, które zawaliłem, ale wkrótce okazało się, że nie. A to, że nie ma mnie w rozkładzie, wynikało stąd, że mój Instytut został poinformowany, że jestem aresztowany. Tak naprawdę jednak aresztowano mojego kolegę, który pod moją nieobecność mieszkał u mnie (klucze do mojego mieszkania dość swobodnie krążyły w gronie znajomych), a który studiował w Pradze i był w sprawę8 mocno zamieszany. Mnie aresztowano następnego dnia, a sam tego przebieg to inna, bardzo zabawna, ale dłuższa historia. W końcu wypuszczono mnie z więzienia przy ul. Rakowieckiej bez postawienia zarzutów.

– W 2006 r. zeznawałeś w procesie zomowców oskarżonych o pacyfikację kopalni „Wujek” w grudniu 1981 r. Twoje zeznania dotyczyły tzw. „Raportu taterników”, który obciążał zomowców. Chodziło o Twoje potwierdzenie, że taki raport istniał.

– Po zajściach w kopalni kilka osób z naszego środowiska…
– …a byli to Jacek Jaworski, Ryszard Szafirski, Janusz Hierzyk…
– … czysto komercyjnie szkolili ludzi – lotników, wojskowych we wspinaniu, zomowców, komandosów. Tych ostatnich zresztą szkoliliśmy często, odbywając w ten sposób służbę wojskową czy też ćwiczenia wojskowe. No i podczas szkolenia, o którym mówimy, oni się wygadali, że byli przed kopalnią i strzelali do górników.
Bodajże w 1983 r., kiedy akurat nie siedziałem w areszcie, pojawił się u mnie Janusz Hierzyk mówiąc, że te informacje, które są publikowane gdzieś tam w podziemnej prasie o tym, kto jest winny zajściom w kopalni, są nieprawdziwe, bo tak naprawdę kto inny stał za tym i że on wie kto. Powiedziałem, że ja się tymi sprawami nie zajmuję, chyba skierowałem go do Zofii i Zbigniewa Romaszewskich9, żeby przygotować jakiś materiał z tego. Tak powstał raport10.
Dalej tej sprawy nie śledziłem, z prostego powodu. Działając w konspiracji i będąc ciągle narażony na inwigilacje, aresztowania i przesłuchania (a jako rzecznik prasowy „Solidarności” nie mogłem się przecież ukrywać!), przyjąłem znaną zasadę, by wiedzieć tylko tyle, ile to było absolutnie konieczne.
W 2006 r. zeznawałem w procesie, w którym byli oskarżeni zomowcy, ale to, co miałem do powiedzenia, to właśnie wizyta Hierzyka u mnie i treść naszej rozmowy.

– W latach 80. w Karkonoszach i Tatrach spotykałeś się w konspiracji z czechosłowackimi dysydentami, między innymi z Václavem Havlem.

– Istotnie, w latach 80., a także i wcześniej mieliśmy kontakty z czechosłowackim „podziemiem”. Chodziło nie tylko o wymianę opinii i doświadczeń, ale też o wsparcie przyjaciół z południa wydawnictwami, materiałami, sprzętem drukarskim… Choć nam się wtedy nie przelewało, to jednak ze względu na skalę naszego ruchu byliśmy w porównaniu z nimi potentatami. No i o ile oni czuli się u siebie dysydentami, to my mieliśmy poczucie, że w Polsce dysydentem jest generał Jaruzelski, a nie my. Ponieważ nie mogliśmy legalnie się widywać, wymyśliliśmy, że będziemy się spotykać na granicy. To były albo Karkonosze, albo Tatry. Pamiętam naradę podziemnego kierownictwa „Solidarności”, chyba 2 maja 1986 r., dwa dni po aresztowaniu Zbigniewa Bujaka i innych osób z „podziemia”. Mieliśmy umówione kolejne spotkanie z Czechami w Tatrach, ale baliśmy się, że wszystko się wysypało, także na temat naszych konspiracyjnych spotkań i zaraz nas zgarną. Pamiętam, że na tym spotkaniu region śląski „Solidarności” reprezentował Jerzy Buzek. Postanowiliśmy wtedy, żeby niczego nie odwoływać i pokazać, że wszystko toczy się dalej, mimo aresztowań. No i pojechaliśmy w Tatry, spotkaliśmy się na Przełęczy Bobrowieckiej w Dolinie Chochołowskiej. Pamiętam, że całość organizował Zbyszek Janas. Nie było wtedy Václava Havla, ale byli inni czołowi przedstawiciele czechosłowackiej Karty 7711. Wymieniliśmy się informacjami, przekazaliśmy im trochę rzeczy. No i wróciliśmy bez problemów. Potem przerzucaliśmy dla nich materiały przez granicę nawet pociągami.

– W latach 90., już legalnie, w Tatrach spotkałeś się z Ministrem Obrony Narodowej Czechosłowacji.

– Dwa razy miałem takie spotkanie, za każdym razem w Tatrach. Za pierwszym, w ośrodku wojskowym po słowackiej stronie, ale było mało czasu. Zdołałem wbiec tylko na Polski Grzebień drogą turystyczną. Podczas drugiego spotkania w 1993 r., już wtedy ze słowackim ministrem obrony, miałem nawet wspinać się na Wielickiej Ścianie z partnerem, którego przywiózł minister. Zmuszony jednak byłem do szybkiego powrotu do Warszawy, na pilne posiedzenie rządu Hanny Suchockiej.

Muszę przyznać, że mimo fascynacji górami, przygody z „Solidarnością” nie zamieniłbym na najlepszą wyprawę himalajską – powiedziałeś w wywiadzie dla Gazety Łódzkiej.

– Górska wyprawa jest jednak sprawą innego kalibru niż uczestniczenie w czymś, co ma wymiar historyczny, tak jak „Solidarność”. To jest ważniejsze, bardziej fascynujące, satysfakcjonujące. Działania w górach wysokich mają znaczenie tylko w historii alpinizmu, mają w zasadzie wymiar wyłącznie sportowy.
Ale to nie znaczy, że moja działalność polityczna usunęła w cień moje doświadczenia górskie.

– Znani Ci politycy z kartą górską…

– Konstanty Miodowicz (polityk, działacz opozycyjny, poseł i alpinista, jego siostra Dobrosława Miodowicz-Wolf zginęła w 1986 r. podczas odwrotu po próbie ataku szczytowego na K2 – przyp. red.). Jurek Milewski z Gdańska, były Wiceminister Obrony Narodowej, który miał pewną liczbę przejść w Kaukazie. Michał Jagiełło, polityk, ratownik TOPR, przewodnik, taternik, pisarz…
Właściwie sporo osób trochę się otarło o góry. Wspinać próbował się Janek Lityński, chyba Henryk Wujec… (politycy, działacze opozycyjni w czasach PRL, obecnie doradcy prezydenta Bronisława Komorowskiego – przyp. red.) a także opozycjonista Karol Modzelewski.
Piękną kartę polityczną ma Reinhold Messner. Był też posłem do Parlamentu Europejskiego (1999-2004). Wśród Francuzów Maurice Herzog był ministrem sportu, Pierre Mazeaud, himalaista i prawnik, pełnił wiele funkcji państwowych, w tym był również ministrem sportu i deputowanym do francuskiego parlamentu.

POLSKI ZWIĄZEK ALPINIZMU

– Właśnie minęło 10 lat Twojego szefowania w „Pezecie”. Jako prezes, a jednocześnie znany polityk, swoim nazwiskiem otwierasz związkowi drzwi do wielu instytucji.
A jak widzisz dziś tę organizację? Przecież wchodziłeś też w skład pierwszego zarządu, utworzonego po powstaniu PZA w 1974 r.

– Dziś to zupełnie inny twór niż w latach 70. Wówczas w skład PZA wchodziły dwie dyscypliny – alpinizm i taternictwo jaskiniowe. Choć różne, miały wspólne techniki, w dużej mierze się zazębiały. Dziś „Pezeta” się rozbudowała, mamy jeszcze wspinaczkę sportową oraz narciarstwo wysokogórskie i istnieje niebezpieczeństwo, że alpinizm zostanie zepchnięty na dalszy plan. Dominację mogą uzyskać choćby rozmaite odmiany i kategorie wspinaczki sportowej. Dzięki nowym dyscyplinom pojawiły się maratony, mistrzostwa. Kiedyś tego nie było. Jeśli rywalizowaliśmy, to bardziej były to zawody klubowe, traktowane raczej rekreacyjnie, integracyjnie – wchodzenie po drabinkach, prusikowanie. A nawet z pewnym rozbawieniem traktowaliśmy te, które odbywały się w Związku Radzieckim – regulaminy, punktacja… Punkty karne można było dostać także za otarcia, a jak ich uniknąć, kiedy trzeba zjeżdżać w kluczu?
Wspinaczka sportowa, choć mało przekłada się na wspinanie w górach wysokich, przyczyniła się jednak do jego rozwoju. Teraz przechodzi się klasycznie drogi, o których wcześniej nikt by nawet nie pomyślał.
Przez długie lata nasz himalaizm był w impasie, m.in. przez to, że straciliśmy czołówkę wspinaczy wysokogórskich. Dopiero teraz się odradza, choćby dzięki Arturowi Hajzerowi i Programowi Polski Himalaizm Zimowy, dzięki wsparciu, które udało się uzyskać w ministerstwie. Otrzymaliśmy niebagatelne środki. Wiążę z tym programem nadzieję na odbudowanie polskiego himalaizmu.

– Dotykamy tu kolejnego problemu PZA: pieniędzy…

– Będą się pojawiały problemy, jeśli chodzi o rozdział środków. Wciąż jest ich mało, ale są. Groźne jest to, że mogą się pojawić próby nadregulacji alpinizmu nowymi przepisami, ustawami, choć niektóre rzeczy by tego wymagały.
Ostatnio mieliśmy tak w sprawie kwestii szkoleń w alpinizmie. Jeśli chodzi o szkolenia komercyjne, to ktoś, kto tego rodzaju zajęcia prowadzi, powinien mieć poświadczone wysokie umiejętności w tym kierunku. Ktoś kto wynajmuje taką osobę, musi mieć gwarancję, że uzyska produkt odpowiedniej jakości. Bo tu w grę wchodzą sprawy bezpieczeństwa. To nie są szachy… Dlatego ochrona konsumenta jest ważna. Niestety, mimo zabiegów PZA, nie udało się utrzymać odpowiednich zapisów w nowej ustawie o sporcie i teraz szkolić może każdy, kto chce. Obawiam się, że w przyszłości będą tego konsekwencje.

– W „Głosie Seniora” Józefa Nyki z 2004 r. znalazłam taką notkę: Narzekamy na finansową mizerię w PZA, jednak problemy gospodarcze nie omijają też bogatszych organizacji. I tak Österreichischer Alpenverein zmuszony był w tych dniach sprzedać – z braku chętnych za psie pieniądze (250 000 euro) – swój flagowy obiekt, mianowicie centrum szkoleniowe i schronisko Rudolfshütte nad Jeziorem Białym w Kelser Tauern (…)”.

– Tak, alpinizm i wsparcie dla niego wszędzie się zmienia. W Anglii długo utrzymywał się pewien mit Everestu i fundusz tego imienia nie miał poważniejszych problemów z uzyskiwaniem środków na dofinansowywanie wypraw, ale teraz jest inaczej.

– Mamy do czynienia z atomizacją środowiska. Moda na wspinanie, rozwój dyscyplin i coraz większa ich liczba nie idą w parze z zaangażowaniem w działalność na rzecz środowiska, integracją. Coraz trudniej znaleźć osoby chętne do pracy społecznej.

– Widoczne jest to nawet w Himalajach. Kiedyś wspinaliśmy się razem, teraz – obok siebie. Nie ma tego poczucia, że się jest związanym liną, że mamy wspólnotę losu, że się jest z tego samego, bardzo zwartego środowiska. Zobacz, co jest konsekwencją takich zachowań: niektórzy wspinacze deklarują, że gdzieś byli, coś przeszli, ale dawniej nie musieli tego solidnie udokumentować, ich przejścia przyjmowało się na wiarę. Kiedyś tworzyliśmy jednolitą grupę, wszystko nam było  wiadomo. Kiedy pojawiała się próba fałszowania, od razu to wychodziło. I ten ktoś wypadał ze środowiska, znikał, był nieakceptowany do tego stopnia, że nawet przestawał się wspinać. Ta spoistość środowiska i poczucie, co można, a czego nie, było duże, tworzyliśmy jedność. A dziś?

– W poprzednim „Taterniku” mówiła też o tym w wywiadzie Ewa „Puma” Wójcik12. Wspomniała o niskim zaangażowaniu społecznym.

– Ta atomizacja środowiska może mieć tylko negatywny skutek.
A są jeszcze osoby, które wspinają się z doskoku, nie wchodząc do środowiska. Wiele tracą, bo pozostaje im tylko element drogi i celu. Bo przecież atrakcyjność wspinania polega na tym, że się jest w ścianie, ale z kimś, że się ma poczucie wspólnoty z innymi.
Na niskie zaangażowanie mają także wpływ zmiany cywilizacyjne. Kiedyś działalność górska mocno integrowała ludzi. To był krąg przyjaciół, którzy na co dzień spędzali ze sobą dużo czasu. Zastanawialiśmy się, co będziemy robić razem dziś po południu, a co jutro, był czas na takie spotkania, życie prywatne było ściśle powiązane z życiem klubowym i w górach. Dziś żyjemy w biegu, nie wpada się do kogoś z marszu, nie siedzi godzinami. Każdy jest zajęty, jesteśmy nastawieni na sprawy zawodowe, rodzinne, na to, by więcej mieć, a nie więcej być. I dlatego gotowych do działań społecznych jest mniej.
Kiedyś organizacja wyprawy zmuszała do dużego zaangażowania, niezwykle trudno było zdobyć sprzęt, kupić go. Często trzeba było samemu kombinować, np. by zrobić drabinki, musieliśmy załatwić 20 kg rurek. Pamiętam, że musiałem w tej sprawie pójść aż do ministra, bo wszystko było ściśle reglamentowane. Ale takie czynności integrowały środowisko. Teraz to wszystko jest łatwiejsze

– Twoja wizja PZA – związek sportowy czy otwarta na wszystkich miłośników gór organizacja, jak np. Alpenverein…

– Chciałbym, byśmy mieli – jak Alpenverein – dziesiątki, a nawet setki tysięcy ludzi i niskie składki ubezpieczenia, by można było organizować duże wyprawy himalajskie. Ale nie widzę takich możliwości. Moglibyśmy powiedzieć, że dobrze – wychodzimy ze sportu (bo obecnie jesteśmy związkiem sportowym i dostajemy pieniądze z ministerstwa na taką działalność) i otwieramy się na turystów, ale nie przyciągniemy dziesiątek tysięcy ludzi.
Wyjście PZA ze struktury związku sportowego spowoduje zanik naszej działalności, bo nie będzie dofinansowań, które obecnie mamy. Nie są wysokie, ale nie jesteśmy, niestety, związkiem, który może zatrząść ministerstwem sportu. To nie piłka. Nie ta siła.
Uważam, że organizacji zrzeszającej miłośników gór na wzór austriacki czy niemiecki u nas nie będzie, porównajmy choćby siłę naszego PTTK kiedyś a dziś. A jeżeli nie będzie masowego płacenia składek, jedyna szansa to trzymać się tego, co jest i starać się umościć w miarę wygodne gniazdko w tej strukturze. Ponadto warto pamiętać, że Alpenverein ma ogromną liczbę rozmaitych schronisk, rozbudowaną własną bazę noclegową.

– A my mamy jedynie w Tatrach jedną całoroczną bazę – Betlejemkę na Hali Gąsienicowej oraz dwa letnie obozowiska – Szałasiska i Polanę Rogoźniczańską.

– A i tak musimy ciągle walczyć o to, by tego nie stracić. Wydaje się, że nasze długotrwałe i intensywne zabiegi o uznanie trwałego statusu dla tych miejsc noclegowych zakończą się powodzeniem. Ostatnie rozmowy z Tatrzańskim Parkiem Narodowym wskazują na to, że możemy podpisać umowę na wieloletnie korzystanie z Betlejemki i na przeprowadzenie w niej znaczących prac adaptacyjnych, co zwiększy nie tylko standard, ale także i liczbę miejsc noclegowych (m.in. przez adaptacje do naszych celów paru szałasów znajdujących się w pobliżu). To samo dotyczy Szałasisk i Polany Rogoźniczańskiej.
Jest jeszcze sprawa rozszerzenia obszaru w Tatrach, na którym możemy się wspinać, rozmowy trwają, choć są bardzo trudne.
A co dalej? Można z zadowoleniem patrzeć na rozwój wspinaczki sportowej i narciarstwa wysokogórskiego. Dotychczasowe sukcesy, szczególnie w tej pierwszej dyscyplinie, w pełni ten optymizm uzasadniają. Możliwość wprowadzenia wspinaczki sportowej do grona dyscyplin olimpijskich bardzo wzmacnia pozycję PZA, zważywszy na duże znaczenie przypisywane w Ministerstwie Sportu dyscyplinom olimpijskim.
Utrzymujemy też wysoki poziom w działalności jaskiniowej, eksploracyjnej w różnych rejonach świata. W tym roku odbywające się od lat na Dolnym Śląsku Mistrzostwa Polski w Technikach Jaskiniowych były eliminacjami do I Mistrzostw Europy13.
We wspinaczce ścianowej też odnotowujemy liczne, na skalę europejską osiągnięcia, no i zaczynamy odbudowywać pozycję w himalaizmie. Duże nadzieje można wiązać z Programem Polskiego Himalaizmu Zimowego, a także nawiązywaniem do tradycji himalaizmu kobiecego. Cieszy wzrost zainteresowania wspinaniem ścianowym i himalaizmem wśród osób uprawiających wspinaczkę sportową. Taki przepływ jest czymś naturalnym i bardzo pożądanym, i sprzyja temu też utworzenie Grupy Młodzieżowej przy PZA.
W sumie – mimo wielkich i znanych trudności, mogę zakończyć okrzykiem z kursu wspinaczkowego, który również można by odnieść do naszych pedetowskich działań: „nie pękaj, chwyć się mocno i do góry!”

– Dziękuję za rozmowę.

PRZYPISY

1 Obecnie najdłuższą w Tatrach jest słowacka jaskinia – Cień Księżyca (słow. Mesačný tieň) inaczej: Jaskinia w Horwackim Wierchu.
2 27 sierpnia 1960 r. na szczycie Noszaka stanęli Krzysztof Berbeka, Stanisław Biel, Jerzy Krajski, Stanisław Kuliński, Jan Mostowski, Zbigniew Rubinowski, Stanisław Zierhoffer. Patrz: Wala J. Kraków 2001. Hindukusz  w zeszytach „Taternika” 1960-1983 uzupełniony innymi materiałami dotyczącymi polskich wypraw  w tym okresie.
3 I tutaj nastąpił spór co do tego, który klub wszedł na wyższy szczyt i który szczyt jest wyższy: czy Noszak czy Pik Kommunizma, przy którym podawano dwie wysokości – 7495 m i 7483 m. Patrz: Kurczab J., Wydawnictwo Agora, Warszawa 2008. Polskie Himalaje: cz. IV. Panie w górach, s. 14-16.
4 List Janusza Onyszkiewicza do ówczesnego prezesa PZA, Andrzeja Paczkowskiego.
5 Wyciąg z protokołu 81 Zebrania Zarządu PZA w dn. 16.11.1976 r.
6 Janusz Onyszkiewicz w 1981 r. został internowany za swoją działalność opozycyjną. Trafił do obozu w Białołęce. Natomiast w 1989 r. , w pierwszych wolnych wyborach do Sejmu został wybrany (82 proc. głosów w okręgu przemyskim) na posła. Był nim przez pięć kadencji – jako członek Unii Demokratycznej, później – Unii Wolności.
7 Donos z 1968 r. na Janusza Onyszkiewicza do Naczelnika Wydziału Służby Bezpieczeństwa Komendy M.O. dla m. st. Warszawa.
8 „Sprawa taterników” (inaczej „proces taterników”) z 1970 r. miała szerokie znaczenie historyczne jako pierwsza od czasu wydarzeń 1956 r. tak szeroko zakrojona akcja policyjna i propagandowa, wymierzona w przeciwników systemu. Samo taternictwo miało dla tej sprawy znaczenie drugorzędne, głównym celem były polskie wydawnictwa emigracyjne [zob. Głazek G., 1996. O sprawie taterników w „Polityce”, Taternik (2), s. 32-33, Karpiński J., Instytut Literacki, Paryż, 1988, Taternictwo Nizinne].
9 Zofia, Zbigniew Romaszewscy – działacze opozycyjni w okresie PRL, po jej upadku wielokrotnie odznaczani za zasługi. W okresie 1989-2011 (przez siedem kadencji) Z. Romaszewski był nieprzerwanie senatorem RP (w ostatniej kadencji jako Wicemarszałek Senatu).
10 W sprawie raportu (na wczesnym etapie) mieli też udział inni wspinacze, wiosną 1982 r. jako prasa podziemna publikujący jego fragment. Więcej zob. m.in. reportaż w Gazecie Wyborczej z 27 czerwca 2011 r. (pt. Dziesiąty Świadek, a dla całości sprawy reportaż z 2 maja pt. „Wtyczka”) oraz Superwizjer TVN z 17 grudnia 2006 r. (superwizjer.tvn.pl, Raport Taterników). W 2007 r., w trzecim procesie Sąd Okręgowy w Katowicach uzna raport za wiarygodny m.in. na jego podstawie wydał wyroki skazujące. O niektórych osobach związanych z raportem zob. także ostatni akapit tekstu pt. Odznaczeni za bibułę, Taternik (4/2001), s. 28.
11 Ruch działający na rzecz przestrzegania praw człowieka przez władze komunistyczne Czechosłowacji.
12 Wcisło R., 2011. Moje życie to męska Przygoda. Wywiad z Ewą „Pumą” Wójcik. Taternik (1/2011), s. 2.

LITERATURA

Bereś W., Burnetko K., Bellona, Warszawa 1999, Janusz Onyszkiewicz: ze szczytów do NATO.
Gellner-Wach D., 1974, Same, nie samotne, Taternik (4), s. 158.
Gnacikowska W., Gazeta Łódzka, luty 1995, Gazeta Wyborcza, marzec 1995. Wymarzone to te niezdobyte – Solidarność zamiast K2. Wywiad z Januszem Onyszkiewiczem.
Kardaś M. R., 1987, Jaskinia Wielka Śnieżna – trzeci etap eksploracji. Taternik (2).
Kiełkowscy M. J. , Wydawnictwo Stapis, 2005. Wielka Encyklopedia Gór i Alpinizmu, Tom II: Góry Azji.
Kurczab J., Wydawnictwo Agora, Warszawa 2008. Polskie Himalaje: Leksykon Polskiego Himalaizmu, s. 94-95.
Kurczab J., Wydawnictwo Agora, Warszawa 2008. Polskie Himalaje: cz. IV. Panie w górach, Wyprawa na Gasherbrumy 1975, s. 22-50.
Kurczab J., Wydawnictwo Agora, Warszawa 2008. Polskie Himalaje: cz. III. Wielkie wspinaczki.
Kurczab J., 1973. Warszawska wyprawa na Noszak. Taternik (3), s. 9.
Nyka J., 1990, Nasz drugi minister, Taternik (2), s. 9.
Nyka J., 2003. Sto lat na jednej linie. Taternik (1-2).
Nyka J., 2004. Rudolfshütte i PTT. Głos Seniora (10).
Onyszkiewicz J., 1975. Na dwu siedmiotysięcznikach Pamiru, Taternik (4), s. 157.
Palmowska K., Baran K., Wirski Z., październik 1991. Sylwetki. Szeregowy Janusz Onyszkiewicz, wiceminister obrony narodowej. Góry (1), s. 37-41.
Paryscy Z. i W. H., Wydawnictwo Górskie Poronin 2004. Wielka Encyklopedia Tatrzańska, s. 846.
Piotrowicz Z., 2001. X Walny Zjazd delegatów Polskiego Związku Alpinizmu, Taternik (4).
Turowska Z., Wydawnictwo Rosner i wspólnicy, Warszawa, 2005. Gniazdo – Rodzina Onyszkiewiczów.
Uchmański B., 1964. Śnieżna – najgłębsza jaskinia Polski. Taternik (3-4), S. 94.
Uchmański B., 1969. Z żałobnej karty: Witosława Boretti-Onyszkiewicz. Taternik (2), s. 92.
Wala J., Kraków 2001. Hindukusz w zeszytach „Taternika” 1960-1983 uzupełniony innymi materiałami dotyczącymi polskich wypraw w tym okresie.

Dokumenty:
Donos z 1968 r. na Janusza Onyszkiewicza do Naczelnika Wydziału Służby Bezpieczeństwa Komendy M.O. dla m. st. Warszawa, (z arch. J. Onyszkiewicza).
List Janusza Onyszkiewicza do ówczesnego prezesa PZA, Andrzeja Paczkowskiego, 1976 r.
Wyciąg z protokołu 81 Zebrania Zarządu PZA w dn. 16.11.1976 r.